12 maja 2006

Idziemy na silniku. Niestety wiatru brak. Później dmuchnęło lekko, lecz jak to często bywa, prosto w twarz. Jest piękna, księżycowa noc. Na szczęście nasza wachta zaczyna się dopiero o 0400. Po czasie euforycznej radości z faktu, że nagle znaleźliśmy się na morzu, na pięknym, zabytkowym jachcie, i nie musimy zaraz kończyć urlopu, przyszedł czas na odrobinę snu. Od momentu, kiedy otrzymaliśmy maila z zaproszeniem na pokład Soterii, minęło pięć dni. To był naprawdę wariacki okres, w sumie spaliśmy może 8 godzin. Absolutne minimum, aby sprawnie funkcjonować, i tylko tyle, żeby maksymalnie wykorzystać pozostały do wylotu czas. Szczerze mówiąc, liczyliśmy, że jak już coś znajdziemy, będziemy mieli przynajmniej 2-3 tygodnie na zamknięcie wszystkich spraw trzymających nas jeszcze w mieście. Trafiła się jednak okazja do wyrwania stąd i zrobienia wreszcie tego pierwszego, najtrudniejszego kroku.

Decyzję podjęliśmy natychmiast. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli działać na maksymalnym sprężu.

Ostatniej nocy nie zmrużyliśmy oczu wcale. Jeszcze nad ranem kończyliśmy wyprowadzanie się z mieszkania, które zajmowaliśmy.

Późnym wieczorem dnia poprzedniego odebraliśmy z dworca przesyłki konduktorskie, zakupy zrobione przez Internet przyjechały do nas z różnych stron Polski.

Kwadrans przed czwartą rano budzą nas na wachtę. Powieki są jak z ołowiu. Nie wiadomo w sumie, czy ta chwila snu cokolwiek nam pomogła. Czas pokaże, że zaległości będziemy odrabiać jeszcze kilka dni. Wskakujemy w cieple swetry i sztormiaki. Na głowie obowiązkowo wełniana czapka. Mamy też pasy asekuracyjne zintegrowane z „szelkami”, na wypadek gdybyśmy chcieli w nocy wypadać za burtę. Przyzwyczailiśmy się już do jednostajnego odgłosu pracującego silnika. Nadal nic nie wskazuje, abyśmy wkrótce postawili żagle. Poranek jest dość chłodny, dużo wilgoci w powietrzu. W otaczającej nas mgle pokładowy radar wyszukuje coraz to nowe statki zmierzające w różnych kierunkach. Od czasu do czasu obserwowane na ekranie obiekty są widoczne także z pokładu. Po kolorach świateł i sposobie ich rozmieszczenia łatwo zorientować się jakim kursem płyną.

- Gdzie jest lornetka? Chciałbym dokładniej zobaczyć tego po prawej burcie – rozglądam się po nawigacyjnej. - Hmm, zwykle jest gdzieś na wierzchu.

- Ach ci Anglicy! Ich zamiłowanie do tradycji…

Na półce nad stołem nawigacyjnym leży… luneta. Na chwilę przeniosłem się kilka wieków wstecz. Trzeszczący drewniany jacht, konopne i lniane liny, zapach starego żaglowca i luneta w ręku…

Wachta od 0400 do 0600 upłynęła nam szybko na wesołych konwersacjach z Kapitanem i kontemplacji pięknego wschodu słońca. Mimo ogromnego zmęczenia, nie położyliśmy się po niej spać.

Z nowym dniem wstała reszta załogi i życie na pokładzie znów zaczęło tętnić. Poznajemy współtowarzyszy podróży…

Jenny jest scenografem filmowym. W latach 80-tych miała okazję służbowo odwiedzić Wrocław. Zna parę słów po polsku i kumpluje się z polskim światkiem filmowym. Osiemnaście lat temu przeprowadziła się z Australii do GB wraz ze swoim chłopakiem, mieszkali tu razem na jachcie. Dziś ma swojego agenta, który umawia ją z producentami w przerwach pomiędzy rejsami. Tak naprawdę nie wygląda to aż tak różowo, ale Jenny żegluje sporo. Jest zarejestrowana na kilku portalach internetowych i co jakiś czas umawia się na pływanie w różnych stronach świata.

Ben ma 24 lata, pochodzi z Walii. Uwielbia żaglowce, szczególnie te stare. Strasznie kręci go bieganie po linach, masztach i rejach. W ogóle to niespokojny duch, lubi być w ruchu. Ostatnio z kumplami wybrał się do Polski samochodem kempingowym. Przez trzy tygodnie przemierzając nasz piękny kraj bardzo chętnie uczył się polskich słów, szczególnie tych brzydkich ;) Czasami nagle przypomina mu się jakiś wyraz, czym nas bardzo zaskakuje.
Często wszyscy śmiejemy się z jego walijskiego dialektu i różnic językowych pomiędzy walijskim a angielskim. Na przykład w wielu językach europejskich nazwa przyprawy estragon brzmi identycznie, natomiast w walijskim to „taargan”.
Ben uwielbia roots, reggae i hiphop, ma świetne poczucie humoru. Pracuje jako ogrodnik, a prywatnie jest producentem nagrań swojej siostry, która śpiewa i gra na gitarze.

Manuel jest naszym rówieśnikiem. Dwa i pół roku temu opuścił ojczystą Kolumbię, zostawiając tam lukratywną posadę inżyniera, dobrą pensję oraz wysoki standard życia, i zdecydował się zrealizować swoje marzenie – tournee po Europie. Zaczął od Francji, gdzie rozrzutnie wydawał swoje oszczędności, poznając kraj i ucząc się przy okazji języka. Po roku wyjechał do GB, gdzie mieszka od kilkunastu miesięcy. Teraz uczy się angielskiego (z bardzo dobrym skutkiem). Tym razem pracuje, by mieć na życie J i odłożyć na następny skok – do Italii. Tam też planuje spędzić koło roku (jestem pewien, że też będzie chciał uczyć się włoskiego, a trzeba przyznać, że do języków to ma dryg), po czym planuje przenieść się do Niemiec, może nawet na dłużej. Manuel to ewenement, twierdzi, że język niemiecki jest jak muzyka… Zażartowałem, że chyba jak heavy metal, ale dla niego ten język to piękna melodia. Na jachcie jest pierwszy raz w życiu i jak mówi, to mu się podoba! Chciałby jeszcze w przyszłości popływać. Może po europejskim tournee wróci do rodzinnej Kolumbii przemierzając Ocean Atlantycki na jachcie, nie jak poprzednio – samolotem…

Mark jest spokojnym gościem, zawsze pogodnym i uśmiechniętym. Żegluje od czasu do czasu, w miarę możliwości wyskakuje z kumplami choćby na jedno -dwudniowe /weekendowe pływanie wzdłuż wybrzeży GB. Zawodowo zajmuje się projektowaniem i realizacją skate-parków, choć jak twierdzi, sam już dawno na desce nie jeździł. Ogólnie mówi niewiele i jest bardzo tajemniczy…

Adam jest pierwszym oficerem – prawą ręką Kapitana. Łączy przyjemne z pożytecznym – żegluje, czyli robi co lubi najbardziej, jednocześnie jest to jego praca, więc co miesiąc na konto wpada mu wyplata. Z żaglami ma do czynienia od najmłodszych lat. W miarę, jak dorastał, doskonalił swoje umiejętności i podnosił kwalifikacje, dzięki czemu teraz może poszczycić się okazałym zbiorem patentów, certyfikatów i licencji, zgromadzonych i poukładanych w segregatorze, którym chętnie się chwali. Ma na swoim koncie przejścia Atlantyku i wiele mil zdobytych podczas przeprowadzania i dostarczania jachtów, jako zawodowy skipper. Jego ulubione powiedzenie: „It tastes like chicken” użyte w odpowiedniej sytuacji niejednokrotnie wywołuje u całej załogi salwę śmiechu. W chwilach wolnych od pracy Adam uwielbia odpoczywać wylegując się na pokładzie z laptopem u boku i słuchać ulubionej muzyki - ostatnio przerabiał Pearl Jam :)

Nasz Kapitan Guy Willson to naprawdę kawał niesamowitej historii. Przedstawię ją w innym rozdziale. Dodam tylko, że „Jesus loves you” to najczęściej powtarzane przez niego zdanie…

Brak komentarzy:

Posłuchaj relacji z tego rejsu - Początek podróży