14 maja 2006

O 0530 obudził nas dźwięk pracującego silnika i wybieranej kotwicy. Ruszamy, mamy „wysoką wodę”. Przed 0600 zacumowaliśmy przy nabrzeżu.

Po śniadaniu przynieśliśmy z pobliskiego hangaru zamówione wcześniej metalowe kobyłki i trapy – będziemy z nich ustawiać podesty wzdłuż burt jachtu.

Woda powoli zaczęła opadać a my popijając herbatkę z mlekiem czekamy, aż Soteria „stanie” na dnie o własnych silach, jedynie opierając się burtą o nabrzeże. To nieprawdopodobne! Zeszliśmy po drabinie na „suchy” ląd w miejsce, gdzie jeszcze niedawno było prawie 4 metry słonej, morskiej wody. Morze cofnęło się o kilkadziesiąt metrów, odsłaniając pokryte kamieniami i muszlami dno. Z tej perspektywy nasz jacht wygląda na jeszcze większy. Teraz szybko! Mamy kilka godzin, aby oczyścić kadłub, przygotować i pomalować powierzchnie jednej z burt, zanim morze znów uniesie Soterię na powierzchni.

Praca nie była ciężka, a przy dźwiękach szant puszczanych z pokładu dzień zleciał szybko i w wesołej atmosferze.

Ostatnie szlify robiliśmy niemal w popłochu, bo morze już postanowiło wracać na miejsce, a my musieliśmy jeszcze wciągnąć na linach rusztowania.

Nagle usłyszeliśmy nieopodal dźwięki trąbek. Jak łatwo się domyślić, zaraz po zakończeniu prac udaliśmy się z Patrycją „do źródła”. Na niewielkim placu przed muzeum morskim, otoczonym klimatycznymi ogródkami restauracyjnymi, zobaczyliśmy orkiestrę dętą The Keverns Band. Za nią w tle widniały dziesiątki masztów stojących w marinie jachcików. Rozsiedliśmy się dokładnie naprzeciw sceny, Patrycja z mikrofonem, ja z aparatem. Dopiero teraz zorientowaliśmy się jak śmiesznie wyglądamy. Tak się spieszyliśmy, żeby zaraz po pracy jeszcze zdążyć posłuchać ich występu, że nie zdążyliśmy się przebrać, więc dla niektórych może nawet stanowiliśmy większą atrakcję, niż sam zespól. Patrycja z pomarańczowym mikrofonem, wielkimi słuchawkami na głowie, w podwiniętych spodniach, zielonych kaloszach i wystających z nich podkolanówkach w tęczowe paski, a ja z aparatem, w wełnianej czapie na głowie, dość grubym i długim swetrze, krótkich spodenkach, tylko w sandałach i z glonami na gołych nogach…

Tak czy inaczej zespól grał świetnie, sceneria była malownicza, i z koncertu wróciliśmy z nagraniem i fajnymi fotkami. Odstawiliśmy Soterię na kotwicę i wieczorem wybraliśmy się całą załogą do bardzo klimatycznej knajpki – Chain Locker. Choć nazwa wskazuje na zazwyczaj bardzo niemile, brudne i mało atrakcyjne pomieszczenie na żaglowcu, w którym gromadzony jest często utytłany błotem i wodorostami łańcuch kotwiczny, wnętrza knajpki urządzone są z wielkim smakiem. Na ścianach i pod sufitem wiszą obrazy, liny powiązane w rozmaite węzły, sieci, historyczne flagi, fragmenty wyposażenia dawnych żaglowców, można znaleźć też ryciny przedstawiające bitwy morskie, etapy budowy drewnianych statków, stare zdjęcia itp. W pomieszczeniach panuje półmrok i gwar portowej tawerny.

Z pewnością jest to miejsce do którego spokojnie można przyjść bez towarzystwa, napić się dobrego piwa kontemplując wystrój wnętrz i przenieść się do epoki, kiedy jeszcze statki parowe nie zagrażały potędze żaglowców, portowe uliczki oświetlane były płonącymi pochodniami, a na kei panował zapach ryb, przypraw, owoców, drewnianych kadłubów, konopnych lin i lnianych żagli.

Brak komentarzy:

Posłuchaj relacji z tego rejsu - Początek podróży