Rejs do Falmouth

11 maja 2006
Wylądowaliśmy na Gatwick o 2000.
W odpowiedzi na naszego smsa, Kapitan – Guy – wskazał, gdzie na nas czeka. Okazał się być przesympatycznym człowiekiem w średnim wieku. Jego białym Peugeotem 306 pojechaliśmy autostradą do Portslade. W porcie naszym oczom ukazał się piękny szkuner gaflowy Soteria.

Zbudowany w 1932 r. jako jednomasztowa łódź do połowów na Morzu Północnym, został przerobiony na szkuner w 1980 r. Na pokładzie powitała nas międzynarodowa załoga: Australijka Jenny, Kolumbijczyk Manuel, i Anglicy: Ben, Mark i Adam - pierwszy oficer. Wszyscy zgodnie zdziwili się widząc nasze bagaże, zupełnie nieproporcjonalne do długości rejsu. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że po tygodniu, kiedy opuścimy „nasz” jacht, nie wracamy do domu, lecz przesiadamy się na następny, i następny…
Zjedliśmy kolację przygotowaną przez Jenny, po czym zainstalowaliśmy się w naszej kajucie dziobowej. Los sprawił, że nie musimy spać rozdzieleni w różnych kajutach, jak zapowiadał wcześniej Kapitan - nie dojechało dwóch zadeklarowanych wcześniej członków załogi i kajuta dziobowa jest nasza :)
O 2330 oddaliśmy cumy, aby koniecznie wyruszyć jeszcze w czwartek.
Stary żeglarski zwyczaj mów, że w piątki nie wychodzi się w rejs. Marinę w której staliśmy, od otwartego morza oddzielała śluza. Po jej pokonaniu Soterię uniosła długa spokojna fala. Nad nami czarne niebo, przed nami tylko horyzont. Port przeznaczenia: Falmouth…

12 maja 2006

Idziemy na silniku. Niestety wiatru brak. Później dmuchnęło lekko, lecz jak to często bywa, prosto w twarz. Jest piękna, księżycowa noc. Na szczęście nasza wachta zaczyna się dopiero o 0400. Po czasie euforycznej radości z faktu, że nagle znaleźliśmy się na morzu, na pięknym, zabytkowym jachcie, i nie musimy zaraz kończyć urlopu, przyszedł czas na odrobinę snu. Od momentu, kiedy otrzymaliśmy maila z zaproszeniem na pokład Soterii, minęło pięć dni. To był naprawdę wariacki okres, w sumie spaliśmy może 8 godzin. Absolutne minimum, aby sprawnie funkcjonować, i tylko tyle, żeby maksymalnie wykorzystać pozostały do wylotu czas. Szczerze mówiąc, liczyliśmy, że jak już coś znajdziemy, będziemy mieli przynajmniej 2-3 tygodnie na zamknięcie wszystkich spraw trzymających nas jeszcze w mieście. Trafiła się jednak okazja do wyrwania stąd i zrobienia wreszcie tego pierwszego, najtrudniejszego kroku.

Decyzję podjęliśmy natychmiast. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli działać na maksymalnym sprężu.

Ostatniej nocy nie zmrużyliśmy oczu wcale. Jeszcze nad ranem kończyliśmy wyprowadzanie się z mieszkania, które zajmowaliśmy.

Późnym wieczorem dnia poprzedniego odebraliśmy z dworca przesyłki konduktorskie, zakupy zrobione przez Internet przyjechały do nas z różnych stron Polski.

Kwadrans przed czwartą rano budzą nas na wachtę. Powieki są jak z ołowiu. Nie wiadomo w sumie, czy ta chwila snu cokolwiek nam pomogła. Czas pokaże, że zaległości będziemy odrabiać jeszcze kilka dni. Wskakujemy w cieple swetry i sztormiaki. Na głowie obowiązkowo wełniana czapka. Mamy też pasy asekuracyjne zintegrowane z „szelkami”, na wypadek gdybyśmy chcieli w nocy wypadać za burtę. Przyzwyczailiśmy się już do jednostajnego odgłosu pracującego silnika. Nadal nic nie wskazuje, abyśmy wkrótce postawili żagle. Poranek jest dość chłodny, dużo wilgoci w powietrzu. W otaczającej nas mgle pokładowy radar wyszukuje coraz to nowe statki zmierzające w różnych kierunkach. Od czasu do czasu obserwowane na ekranie obiekty są widoczne także z pokładu. Po kolorach świateł i sposobie ich rozmieszczenia łatwo zorientować się jakim kursem płyną.

- Gdzie jest lornetka? Chciałbym dokładniej zobaczyć tego po prawej burcie – rozglądam się po nawigacyjnej. - Hmm, zwykle jest gdzieś na wierzchu.

- Ach ci Anglicy! Ich zamiłowanie do tradycji…

Na półce nad stołem nawigacyjnym leży… luneta. Na chwilę przeniosłem się kilka wieków wstecz. Trzeszczący drewniany jacht, konopne i lniane liny, zapach starego żaglowca i luneta w ręku…

Wachta od 0400 do 0600 upłynęła nam szybko na wesołych konwersacjach z Kapitanem i kontemplacji pięknego wschodu słońca. Mimo ogromnego zmęczenia, nie położyliśmy się po niej spać.

Z nowym dniem wstała reszta załogi i życie na pokładzie znów zaczęło tętnić. Poznajemy współtowarzyszy podróży…

Jenny jest scenografem filmowym. W latach 80-tych miała okazję służbowo odwiedzić Wrocław. Zna parę słów po polsku i kumpluje się z polskim światkiem filmowym. Osiemnaście lat temu przeprowadziła się z Australii do GB wraz ze swoim chłopakiem, mieszkali tu razem na jachcie. Dziś ma swojego agenta, który umawia ją z producentami w przerwach pomiędzy rejsami. Tak naprawdę nie wygląda to aż tak różowo, ale Jenny żegluje sporo. Jest zarejestrowana na kilku portalach internetowych i co jakiś czas umawia się na pływanie w różnych stronach świata.

Ben ma 24 lata, pochodzi z Walii. Uwielbia żaglowce, szczególnie te stare. Strasznie kręci go bieganie po linach, masztach i rejach. W ogóle to niespokojny duch, lubi być w ruchu. Ostatnio z kumplami wybrał się do Polski samochodem kempingowym. Przez trzy tygodnie przemierzając nasz piękny kraj bardzo chętnie uczył się polskich słów, szczególnie tych brzydkich ;) Czasami nagle przypomina mu się jakiś wyraz, czym nas bardzo zaskakuje.
Często wszyscy śmiejemy się z jego walijskiego dialektu i różnic językowych pomiędzy walijskim a angielskim. Na przykład w wielu językach europejskich nazwa przyprawy estragon brzmi identycznie, natomiast w walijskim to „taargan”.
Ben uwielbia roots, reggae i hiphop, ma świetne poczucie humoru. Pracuje jako ogrodnik, a prywatnie jest producentem nagrań swojej siostry, która śpiewa i gra na gitarze.

Manuel jest naszym rówieśnikiem. Dwa i pół roku temu opuścił ojczystą Kolumbię, zostawiając tam lukratywną posadę inżyniera, dobrą pensję oraz wysoki standard życia, i zdecydował się zrealizować swoje marzenie – tournee po Europie. Zaczął od Francji, gdzie rozrzutnie wydawał swoje oszczędności, poznając kraj i ucząc się przy okazji języka. Po roku wyjechał do GB, gdzie mieszka od kilkunastu miesięcy. Teraz uczy się angielskiego (z bardzo dobrym skutkiem). Tym razem pracuje, by mieć na życie J i odłożyć na następny skok – do Italii. Tam też planuje spędzić koło roku (jestem pewien, że też będzie chciał uczyć się włoskiego, a trzeba przyznać, że do języków to ma dryg), po czym planuje przenieść się do Niemiec, może nawet na dłużej. Manuel to ewenement, twierdzi, że język niemiecki jest jak muzyka… Zażartowałem, że chyba jak heavy metal, ale dla niego ten język to piękna melodia. Na jachcie jest pierwszy raz w życiu i jak mówi, to mu się podoba! Chciałby jeszcze w przyszłości popływać. Może po europejskim tournee wróci do rodzinnej Kolumbii przemierzając Ocean Atlantycki na jachcie, nie jak poprzednio – samolotem…

Mark jest spokojnym gościem, zawsze pogodnym i uśmiechniętym. Żegluje od czasu do czasu, w miarę możliwości wyskakuje z kumplami choćby na jedno -dwudniowe /weekendowe pływanie wzdłuż wybrzeży GB. Zawodowo zajmuje się projektowaniem i realizacją skate-parków, choć jak twierdzi, sam już dawno na desce nie jeździł. Ogólnie mówi niewiele i jest bardzo tajemniczy…

Adam jest pierwszym oficerem – prawą ręką Kapitana. Łączy przyjemne z pożytecznym – żegluje, czyli robi co lubi najbardziej, jednocześnie jest to jego praca, więc co miesiąc na konto wpada mu wyplata. Z żaglami ma do czynienia od najmłodszych lat. W miarę, jak dorastał, doskonalił swoje umiejętności i podnosił kwalifikacje, dzięki czemu teraz może poszczycić się okazałym zbiorem patentów, certyfikatów i licencji, zgromadzonych i poukładanych w segregatorze, którym chętnie się chwali. Ma na swoim koncie przejścia Atlantyku i wiele mil zdobytych podczas przeprowadzania i dostarczania jachtów, jako zawodowy skipper. Jego ulubione powiedzenie: „It tastes like chicken” użyte w odpowiedniej sytuacji niejednokrotnie wywołuje u całej załogi salwę śmiechu. W chwilach wolnych od pracy Adam uwielbia odpoczywać wylegując się na pokładzie z laptopem u boku i słuchać ulubionej muzyki - ostatnio przerabiał Pearl Jam :)

Nasz Kapitan Guy Willson to naprawdę kawał niesamowitej historii. Przedstawię ją w innym rozdziale. Dodam tylko, że „Jesus loves you” to najczęściej powtarzane przez niego zdanie…

13 maja 2006

Godzina 0930. Wpłynęliśmy do malowniczej zatoczki u wybrzeży której rozciągają się zabudowania historycznego miasteczka portowego Falmouth. Wśród panującej ciszy rozległ się klekot wypuszczanego łańcucha na końcu którego ciąży 60-cio kilogramowa kotwica. Jeszcze tylko „zacięcie” kotwicy w dno i odstawiliśmy silnik. Teraz zwodujemy ponton przy pomocy pokładowego żurawika, przymocujemy silnik do pontonu i wybierzemy się całą załogą na zwiedzanie miasteczka, ale jeszcze przed tym z pewnością wszyscy przepuszczą szturm na prysznice w marinie.

- A dlaczego pontonem? Nie można było od razu podejść jachtem do kei?

Tak się składa, że znajdujemy się w strefie pływów, co oznacza, że poziom morza dwukrotnie w ciągu doby podnosi się i opada. Teraz właśnie trafiliśmy na „niską wodę” i zanurzenie jachtu nie pozwala na razie podejść bliżej do brzegu.

Falmouth to piękne miasteczko z wąskimi uliczkami i zabudową, sięgającą przeważnie drugiego piętra. W dawnych czasach był to ważny ośrodek handlu, tętniący życiem portowym. Jako jedno z najdalej wysuniętych na zachód GB miasteczek, pierwsze Witało zawijające tu po długich rejsach żaglowce z ładowniami wypełnionymi towarami z najodleglejszych stron świata: drewno z Afryki, owoce z Ameryki Południowej, przyprawy z Indii, tkaniny z dalekiej Azji…

Główna uliczka miasta jest oddzielona od wody kilkoma rzędami domków i wije się wzdłuż wybrzeża.

Z łatwością można rozpoznać, że większość budynków niegdyś stanowiły siedziby banków. Teraz tylko część z nich pełni pierwotne funkcje, resztę stanowią knajpki i sklepy. Mając Kapitana za przewodnika przechadzamy się uliczkami skąpanymi w słońcu, podziwiamy architekturę i przyglądamy się „tubylcom”. Wnet znajdujemy się w miejscu, które już z daleka wabiło nas zapachem świeżych wypieków. Oto mamy możliwość zakosztowania ciepłych bułeczek nadziewanych rozmaitymi farszami. Cornish Pasty to tradycyjny posiłek żaglarzy i górników z regionu Kornwalii. Legenda głosi, że ich żony przygotowywały Cornish Pasty formując rulon ciasta wypełniony nadzieniem, dokładając pod koniec zawsze coś słodkiego. Raz upieczony był jednocześnie obiadem i deserem. Wyobraźcie sobie wielkiego chrupiącego pieroga, wypełnionego gorącym mięsem, pomieszanym z pieczoną cebulką, papryką i innymi warzywami,

albo na przykład tylko szpinakiem z serem, albo na słodko z jabłkami, wiśniami lub innymi owocami.

Podobno miejsce do którego trafiliśmy to piekarnia serwująca najlepsze Cornish Pasty w całej Kornwalii. Jak usłyszeliśmy, być w Falmouth i nie spróbować Cornish Pasty, to jak być w Paryżu i nie widzieć Wieży Eiffel’a. Tym bardziej zadowoleni, pontonem wróciliśmy na czekającą na nas w zatoczce Soterię. Jeszcze tego popołudnia mieliśmy okazję podziwiać piękne klasyczne drewniane jachciki, które masowo wypłynęły na otaczające nas wody, by wziąć udział w lokalnych regatach. Przez dwie godziny biegałem po pokładzie z wypiekami na twarzy i aparatem w ręku. Większość z jachtów to kornwalijskie łodzie rybackie z pierwszej połowy ubiegłego wieku.



Po dniu pełnym wrażeń oraz mając jeszcze zaległości ze snem, poszliśmy spać wcześniej.

14 maja 2006

O 0530 obudził nas dźwięk pracującego silnika i wybieranej kotwicy. Ruszamy, mamy „wysoką wodę”. Przed 0600 zacumowaliśmy przy nabrzeżu.

Po śniadaniu przynieśliśmy z pobliskiego hangaru zamówione wcześniej metalowe kobyłki i trapy – będziemy z nich ustawiać podesty wzdłuż burt jachtu.

Woda powoli zaczęła opadać a my popijając herbatkę z mlekiem czekamy, aż Soteria „stanie” na dnie o własnych silach, jedynie opierając się burtą o nabrzeże. To nieprawdopodobne! Zeszliśmy po drabinie na „suchy” ląd w miejsce, gdzie jeszcze niedawno było prawie 4 metry słonej, morskiej wody. Morze cofnęło się o kilkadziesiąt metrów, odsłaniając pokryte kamieniami i muszlami dno. Z tej perspektywy nasz jacht wygląda na jeszcze większy. Teraz szybko! Mamy kilka godzin, aby oczyścić kadłub, przygotować i pomalować powierzchnie jednej z burt, zanim morze znów uniesie Soterię na powierzchni.

Praca nie była ciężka, a przy dźwiękach szant puszczanych z pokładu dzień zleciał szybko i w wesołej atmosferze.

Ostatnie szlify robiliśmy niemal w popłochu, bo morze już postanowiło wracać na miejsce, a my musieliśmy jeszcze wciągnąć na linach rusztowania.

Nagle usłyszeliśmy nieopodal dźwięki trąbek. Jak łatwo się domyślić, zaraz po zakończeniu prac udaliśmy się z Patrycją „do źródła”. Na niewielkim placu przed muzeum morskim, otoczonym klimatycznymi ogródkami restauracyjnymi, zobaczyliśmy orkiestrę dętą The Keverns Band. Za nią w tle widniały dziesiątki masztów stojących w marinie jachcików. Rozsiedliśmy się dokładnie naprzeciw sceny, Patrycja z mikrofonem, ja z aparatem. Dopiero teraz zorientowaliśmy się jak śmiesznie wyglądamy. Tak się spieszyliśmy, żeby zaraz po pracy jeszcze zdążyć posłuchać ich występu, że nie zdążyliśmy się przebrać, więc dla niektórych może nawet stanowiliśmy większą atrakcję, niż sam zespól. Patrycja z pomarańczowym mikrofonem, wielkimi słuchawkami na głowie, w podwiniętych spodniach, zielonych kaloszach i wystających z nich podkolanówkach w tęczowe paski, a ja z aparatem, w wełnianej czapie na głowie, dość grubym i długim swetrze, krótkich spodenkach, tylko w sandałach i z glonami na gołych nogach…

Tak czy inaczej zespól grał świetnie, sceneria była malownicza, i z koncertu wróciliśmy z nagraniem i fajnymi fotkami. Odstawiliśmy Soterię na kotwicę i wieczorem wybraliśmy się całą załogą do bardzo klimatycznej knajpki – Chain Locker. Choć nazwa wskazuje na zazwyczaj bardzo niemile, brudne i mało atrakcyjne pomieszczenie na żaglowcu, w którym gromadzony jest często utytłany błotem i wodorostami łańcuch kotwiczny, wnętrza knajpki urządzone są z wielkim smakiem. Na ścianach i pod sufitem wiszą obrazy, liny powiązane w rozmaite węzły, sieci, historyczne flagi, fragmenty wyposażenia dawnych żaglowców, można znaleźć też ryciny przedstawiające bitwy morskie, etapy budowy drewnianych statków, stare zdjęcia itp. W pomieszczeniach panuje półmrok i gwar portowej tawerny.

Z pewnością jest to miejsce do którego spokojnie można przyjść bez towarzystwa, napić się dobrego piwa kontemplując wystrój wnętrz i przenieść się do epoki, kiedy jeszcze statki parowe nie zagrażały potędze żaglowców, portowe uliczki oświetlane były płonącymi pochodniami, a na kei panował zapach ryb, przypraw, owoców, drewnianych kadłubów, konopnych lin i lnianych żagli.

15 maja 2006

Coś złego stało się z kartą do aparatu i w niewytłumaczalny sposób straciliśmy zdjęcia z całego wczorajszego dnia. Dobrze, że chociaż dźwięki zostały…

O 0600 zajadamy śniadanko na pokładzie przy kei. Czekamy aż odsłoni się dno. Zanim rozpoczęliśmy prace przyjechał Norman,

kolega Marka. Chłopaki zamieniają się miejscami, bo Mark nagle musi wracać do pracy, a Norman ma sporo wolnego czasu. Lecz to nie koniec zmian na dziś! Adam, pierwszy oficer, zwolnił się z pracy i rozstaje się z nami.

Jest bardzo enigmatyczny, prawdopodobnie dostał lepszą propozycję pracy. Razem z Adamem w okolice Londynu zdecydowała się zabrać także Jenny, która właśnie odebrała telefon z zaproszeniem na rozmowę o pracę w BBC... Po tych przetasowaniach zabraliśmy się do pracy w szóstkę.

Muzyka z pokładu, tańce i śpiewy na rusztowaniach, dobre nastroje i kupa śmiechu, ale robota do przodu. Tak można w skrócie opisać ten dzień.

Wieczorem skorzystaliśmy z zaproszenia Bena i we trojkę zrobiliśmy sobie „wypad na miasto”, by poznać jak bawią się Anglicy. Szczerze mówiąc głośna muzyka w klubach i zabawa kontrolowana przez „security”, to nie są rzeczy, których nam brakuje. Za to w drodze powrotnej na jacht postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę pontonem po zatoce, która w ciszy i blasku księżyca utuliła do snu kilkadziesiąt jachtów kołyszących się delikatnie przy bojach. Rozsypane po całej zatoce kolorowe boje wyznaczają miejsca „parkingowe”. Z silnikiem na najwolniejszych obrotach suniemy powoli po gładkiej tafli wody pomiędzy otaczającymi nas jachtami. Każdy z nich jest inny! Od małych drewnianych łodzi rybackich z żaglem, poprzez różnej wielkości jachty z plastiku, na większych stalowych jednostkach skończywszy. Otaczająca nas noc, cisza, blask księżyca na niebie, jego odbicie w tafli wody i leciutko unoszące się wokół jachciki wprawiły nas w taki nastrój, że postanowiliśmy wyłączyć silnik i, by nie zakłócać tej ciszy, śmiejąc się sami z siebie, powiosłowaliśmy na Soterię.

16 maja 2006


Od rana praca wre,

ale zachmurzyło się i zaczyna padać. Co gorsza, Kapitan właśnie wrócił z prognozą pogody, z której wynika, że będzie lalo przez najbliższe kilka dni. W takiej sytuacji zmuszeni jesteśmy skończyć pracę na tym etapie, gdyż niektórzy z członków załogi muszą być na czas w pracy. Wieczorem ponownie próbowaliśmy lokalnych specjałów w Chain Locker. To ostatni wieczór, ale nie możemy zabawić tu długo, rano ruszamy w morze.

17 maja 2006

O 1100 wieje z S 4B. Postawiliśmy wszystkie żagle – mainsail, foresail, forestaysail, jib, yankee. Wreszcie mamy okazję zobaczyć Soterię w pełnej krasie – dwa ogromne żagle gaflowe na dwóch masztach i trzy trójkątne żagle z przodu, rozpięte na sztagach. Sztagi to stalowe liny łączące maszt z dziobem jachtu. Dwa z trzech mają swój koniec na bukszprycie, drzewcu wycelowanym daleko w horyzont. Morze jest trochę wzburzone, Soteria idzie bajdewindem w lekkim przechyle. Od czasu do czasu fala obmyje pokład.
Jesteśmy ubrani w sztormiaki, kalosze oraz szelki bezpieczeństwa zintegrowane z samopompującą kamizelką asekuracyjną. Szczególnie w takich warunkach trzeba pamiętać o zasadzie: jedna ręka dla Ciebie, jedna ręka dla jachtu. [Gdy obie ręce masz zajęte pracą, wepnij linkę z karabinkiem w stały element jachtu, nie pozwól, by zmyla Cię fala].
W zastępstwie Adama pierwszym oficerem został Norman. Mieliśmy kilka okazji, żeby porozmawiać „przy sterze”. Dowiedzieliśmy się, że swoje życie też w pewien sposób podporządkował żeglarstwu. Zrezygnował z normalnej pracy, przeniósł się do Marka, a swoje mieszkanie wynajmuje, dzięki czemu ma z czego żyć i za co dostać się do kolejnych portów zaokrętowania. W swojej żeglarskiej wędrówce zdobył spore doświadczenie, z przejściem Atlantyku włącznie. Z natury jest bardzo sympatyczny, ale dość nieśmiały. A już naprawdę nie lubi, jak mu się robi zdjęcia.
Jak się potem okazało, udało nam się przełamać jego blokadę z zaskakująco dobrym skutkiem...
Wyszło słońce i rozwiało się do 5B. Pierwsze osoby postanowiły złożyć hołd Neptunowi i udać się na spoczynek w koi, i tak w tym stanie nie ma z nich żadnego pożytku.
Soteria robi 11 węzłów! Piękna żegluga!
Przez radio UKF otrzymaliśmy prognozę pogody na najbliższe 24h: wiatr SW siła 8B.
W takich okolicznościach postanowiliśmy schronić się w Cowes na wyspie Isle of Wight. Do silnego wiatru dołączył deszcz. Już wcześniej zredukowaliśmy powierzchnię żagli, teraz zrzuciliśmy resztę, uruchomiliśmy silnik i wpłynęliśmy do kanału Solent, najbardziej zatłoczonego akwenu w GB.
Znaleźliśmy miejsce do zacumowania przy pływającym pomoście UKSA – United Kingom Saling Association. Dzięki ich uprzejmości mogliśmy skorzystać z gorącego prysznica. Potem wybraliśmy się na poszukiwanie Internetu. Już w Falmouth próbowaliśmy wykorzystać naszą kartę WiFi w naszym laptopie, ale niestety bez powodzenia. Teraz postanowiliśmy znaleźć jakąś kafejkę. Sam nie wiem, czy to my źle szukaliśmy, czy trafiliśmy na taką okolicę, ale nikt tu nie słyszał o dostępie do Internetu… W końcu dostaliśmy informację, że w miejscowej bibliotece powinno się udać. I rzeczywiście. Po trwającej chyba ponad 15 minut procedurze rejestracji, podczas której spisano dane z naszych paszportów i pytano nas o mnóstwo rzeczy, udało się - za 2 funty na pół godziny. Byliśmy bardzo zdegustowani całym zajściem i ceną, ale w końcu to była pierwsza od dawna okazja, by wysłać jakiś sygnał w świat.
Rozpadało się i rozwiało na dobre. Stare porzekadło żeglarskie mówi: „Co powinien robić dobry kapitan w czasie sztormu? Pić piwo w portowej tawernie!”. W istocie, jeśli można uniknąć ciężkich warunków na morzu, nawet za cenę spóźnienia, trzeba poszukać schronienia. Jednak następne porzekadło mówi, że najbezpieczniej w czasie sztormu jest jak najdalej od lądu. Częstym błędem są próby wejścia do nierzadko ciasnych porcików w sztormowych warunkach, gdy jacht jest miotany falami i silnym wiatrem oraz gdy trudno jest precyzyjnie nawigować i utrzymać pożądany kurs. Wiele razy czytałem i słyszałem o wypadach, gdy jachty, znoszone prądem i wiatrem, nie trafiały w główki portu lub były wrzucone na mielizną czy kamienie. Tak więc, jeśli jeszcze sztorm nas nie dopadł, lepiej nie narażać załogi i jachtu, i spokojnie przeczekać w porcie. Jeśli jest już za późno, lepiej oddalić się od lądu na bezpieczną odległość i sztormować w morzu.
A tu wciąż wieje i leje. Wieczorem Patrycja urządziła nam podwójną ucztę. Najpierw kulinarną w postaci zapiekanego w piekarniku „macaronie cheese”, potem duchową – w świetle lampy naftowej, przy lampkach czerwonego wina wysłuchaliśmy koncertu fletowego w jej wykonaniu.

W nastrojowych wnętrzach drewnianego jachtu, gdy na zewnątrz szalał wiatr i deszcz, delikatny dźwięk fletu brzmiał jeszcze piękniej, niż zwykle. Tylko ociekające deszczem sztormiaki i suszące się wszędzie ubrania przypominały nam gdzie jesteśmy. Na noc założyliśmy dodatkowe cumy, żeby spać spokojniej. Wichura nie odpuszcza…

Posłuchaj relacji z tego rejsu - Początek podróży