Rejs do Falmouth
12 maja 2006
Decyzję podjęliśmy natychmiast. Wiedzieliśmy, że będziemy musieli działać na maksymalnym sprężu.
Ostatniej nocy nie zmrużyliśmy oczu wcale. Jeszcze nad ranem kończyliśmy wyprowadzanie się z mieszkania, które zajmowaliśmy.
Późnym wieczorem dnia poprzedniego odebraliśmy z dworca przesyłki konduktorskie, zakupy zrobione przez Internet przyjechały do nas z różnych stron Polski.
Kwadrans przed czwartą rano budzą nas na wachtę. Powieki są jak z ołowiu. Nie wiadomo w sumie, czy ta chwila snu cokolwiek nam pomogła. Czas pokaże, że zaległości będziemy odrabiać jeszcze kilka dni. Wskakujemy w cieple swetry i sztormiaki. Na głowie obowiązkowo wełniana czapka. Mamy też pasy asekuracyjne zintegrowane z „szelkami”, na wypadek gdybyśmy chcieli w nocy wypadać za burtę. Przyzwyczailiśmy się już do jednostajnego odgłosu pracującego silnika. Nadal nic nie wskazuje, abyśmy wkrótce postawili żagle. Poranek jest dość chłodny, dużo wilgoci w powietrzu. W otaczającej nas mgle pokładowy radar wyszukuje coraz to nowe statki zmierzające w różnych kierunkach. Od czasu do czasu obserwowane na ekranie obiekty są widoczne także z pokładu. Po kolorach świateł i sposobie ich rozmieszczenia łatwo zorientować się jakim kursem płyną.
- Gdzie jest lornetka? Chciałbym dokładniej zobaczyć tego po prawej burcie – rozglądam się po nawigacyjnej. - Hmm, zwykle jest gdzieś na wierzchu.
- Ach ci Anglicy! Ich zamiłowanie do tradycji…
Na półce nad stołem nawigacyjnym leży… luneta. Na chwilę przeniosłem się kilka wieków wstecz. Trzeszczący drewniany jacht, konopne i lniane liny, zapach starego żaglowca i luneta w ręku…
Wachta od 0400 do 0600 upłynęła nam szybko na wesołych konwersacjach z Kapitanem i kontemplacji pięknego wschodu słońca. Mimo ogromnego zmęczenia, nie położyliśmy się po niej spać.
Z nowym dniem wstała reszta załogi i życie na pokładzie znów zaczęło tętnić. Poznajemy współtowarzyszy podróży…
Jenny jest scenografem filmowym. W latach 80-tych miała okazję służbowo odwiedzić Wrocław. Zna parę słów po polsku i kumpluje się z polskim światkiem filmowym. Osiemnaście lat temu przeprowadziła się z Australii do GB wraz ze swoim chłopakiem, mieszkali tu razem na jachcie. Dziś ma swojego agenta, który umawia ją z producentami w przerwach pomiędzy rejsami. Tak naprawdę nie wygląda to aż tak różowo, ale Jenny żegluje sporo. Jest zarejestrowana na kilku portalach internetowych i co jakiś czas umawia się na pływanie w różnych stronach świata.
Ben ma 24 lata, pochodzi z Walii. Uwielbia żaglowce, szczególnie te stare. Strasznie kręci go bieganie po linach, masztach i rejach. W ogóle to niespokojny duch, lubi być w ruchu. Ostatnio z kumplami wybrał się do Polski samochodem kempingowym. Przez trzy tygodnie przemierzając nasz piękny kraj bardzo chętnie uczył się polskich słów, szczególnie tych brzydkich ;) Czasami nagle przypomina mu się jakiś wyraz, czym nas bardzo zaskakuje.
Często wszyscy śmiejemy się z jego walijskiego dialektu i różnic językowych pomiędzy walijskim a angielskim. Na przykład w wielu językach europejskich nazwa przyprawy estragon brzmi identycznie, natomiast w walijskim to „taargan”.
Ben uwielbia roots, reggae i hiphop, ma świetne poczucie humoru. Pracuje jako ogrodnik, a prywatnie jest producentem nagrań swojej siostry, która śpiewa i gra na gitarze.
Manuel jest naszym rówieśnikiem. Dwa i pół roku temu opuścił ojczystą Kolumbię, zostawiając tam lukratywną posadę inżyniera, dobrą pensję oraz wysoki standard życia, i zdecydował się zrealizować swoje marzenie – tournee po Europie. Zaczął od Francji, gdzie rozrzutnie wydawał swoje oszczędności, poznając kraj i ucząc się przy okazji języka. Po roku wyjechał do GB, gdzie mieszka od kilkunastu miesięcy. Teraz uczy się angielskiego (z bardzo dobrym skutkiem). Tym razem pracuje, by mieć na życie J i odłożyć na następny skok – do Italii. Tam też planuje spędzić koło roku (jestem pewien, że też będzie chciał uczyć się włoskiego, a trzeba przyznać, że do języków to ma dryg), po czym planuje przenieść się do Niemiec, może nawet na dłużej. Manuel to ewenement, twierdzi, że język niemiecki jest jak muzyka… Zażartowałem, że chyba jak heavy metal, ale dla niego ten język to piękna melodia. Na jachcie jest pierwszy raz w życiu i jak mówi, to mu się podoba! Chciałby jeszcze w przyszłości popływać. Może po europejskim tournee wróci do rodzinnej Kolumbii przemierzając Ocean Atlantycki na jachcie, nie jak poprzednio – samolotem…
Mark jest spokojnym gościem, zawsze pogodnym i uśmiechniętym. Żegluje od czasu do czasu, w miarę możliwości wyskakuje z kumplami choćby na jedno -dwudniowe /weekendowe pływanie wzdłuż wybrzeży GB. Zawodowo zajmuje się projektowaniem i realizacją skate-parków, choć jak twierdzi, sam już dawno na desce nie jeździł. Ogólnie mówi niewiele i jest bardzo tajemniczy…
Adam jest pierwszym oficerem – prawą ręką Kapitana. Łączy przyjemne z pożytecznym – żegluje, czyli robi co lubi najbardziej, jednocześnie jest to jego praca, więc co miesiąc na konto wpada mu wyplata. Z żaglami ma do czynienia od najmłodszych lat. W miarę, jak dorastał, doskonalił swoje umiejętności i podnosił kwalifikacje, dzięki czemu teraz może poszczycić się okazałym zbiorem patentów, certyfikatów i licencji, zgromadzonych i poukładanych w segregatorze, którym chętnie się chwali. Ma na swoim koncie przejścia Atlantyku i wiele mil zdobytych podczas przeprowadzania i dostarczania jachtów, jako zawodowy skipper. Jego ulubione powiedzenie: „It tastes like chicken” użyte w odpowiedniej sytuacji niejednokrotnie wywołuje u całej załogi salwę śmiechu. W chwilach wolnych od pracy Adam uwielbia odpoczywać wylegując się na pokładzie z laptopem u boku i słuchać ulubionej muzyki - ostatnio przerabiał Pearl Jam :)
13 maja 2006
- A dlaczego pontonem? Nie można było od razu podejść jachtem do kei?
Tak się składa, że znajdujemy się w strefie pływów, co oznacza, że poziom morza dwukrotnie w ciągu doby podnosi się i opada. Teraz właśnie trafiliśmy na „niską wodę” i zanurzenie jachtu nie pozwala na razie podejść bliżej do brzegu.
Falmouth to piękne miasteczko z wąskimi uliczkami i zabudową, sięgającą przeważnie drugiego piętra. W dawnych czasach był to ważny ośrodek handlu, tętniący życiem portowym. Jako jedno z najdalej wysuniętych na zachód GB miasteczek, pierwsze Witało zawijające tu po długich rejsach żaglowce z ładowniami wypełnionymi towarami z najodleglejszych stron świata: drewno z Afryki, owoce z Ameryki Południowej, przyprawy z Indii, tkaniny z dalekiej Azji…
Z łatwością można rozpoznać, że większość budynków niegdyś stanowiły siedziby banków. Teraz tylko część z nich pełni pierwotne funkcje, resztę stanowią knajpki i sklepy. Mając Kapitana za przewodnika przechadzamy się uliczkami skąpanymi w słońcu, podziwiamy architekturę i przyglądamy się „tubylcom”. Wnet znajdujemy się w miejscu, które już z daleka wabiło nas zapachem świeżych wypieków. Oto mamy możliwość zakosztowania ciepłych bułeczek nadziewanych rozmaitymi farszami. Cornish Pasty to tradycyjny posiłek żaglarzy i górników z regionu Kornwalii. Legenda głosi, że ich żony przygotowywały Cornish Pasty formując rulon ciasta wypełniony nadzieniem, dokładając pod koniec zawsze coś słodkiego. Raz upieczony był jednocześnie obiadem i deserem. Wyobraźcie sobie wielkiego chrupiącego pieroga, wypełnionego gorącym mięsem, pomieszanym z pieczoną cebulką, papryką i innymi warzywami,
albo na przykład tylko szpinakiem z serem, albo na słodko z jabłkami, wiśniami lub innymi owocami.
Podobno miejsce do którego trafiliśmy to piekarnia serwująca najlepsze Cornish Pasty w całej Kornwalii. Jak usłyszeliśmy, być w Falmouth i nie spróbować Cornish Pasty, to jak być w Paryżu i nie widzieć Wieży Eiffel’a. Tym bardziej zadowoleni, pontonem wróciliśmy na czekającą na nas w zatoczce Soterię. Jeszcze tego popołudnia mieliśmy okazję podziwiać piękne klasyczne drewniane jachciki, które masowo wypłynęły na otaczające nas wody, by wziąć udział w lokalnych regatach. Przez dwie godziny biegałem po pokładzie z wypiekami na twarzy i aparatem w ręku. Większość z jachtów to kornwalijskie łodzie rybackie z pierwszej połowy ubiegłego wieku.
Po dniu pełnym wrażeń oraz mając jeszcze zaległości ze snem, poszliśmy spać wcześniej.
14 maja 2006
Po śniadaniu przynieśliśmy z pobliskiego hangaru zamówione wcześniej metalowe kobyłki i trapy – będziemy z nich ustawiać podesty wzdłuż burt jachtu.
Woda powoli zaczęła opadać a my popijając herbatkę z mlekiem czekamy, aż Soteria „stanie” na dnie o własnych silach, jedynie opierając się burtą o nabrzeże. To nieprawdopodobne! Zeszliśmy po drabinie na „suchy” ląd w miejsce, gdzie jeszcze niedawno było prawie
Ostatnie szlify robiliśmy niemal w popłochu, bo morze już postanowiło wracać na miejsce, a my musieliśmy jeszcze wciągnąć na linach rusztowania.
Nagle usłyszeliśmy nieopodal dźwięki trąbek. Jak łatwo się domyślić, zaraz po zakończeniu prac udaliśmy się z Patrycją „do źródła”. Na niewielkim placu przed muzeum morskim, otoczonym klimatycznymi ogródkami restauracyjnymi, zobaczyliśmy orkiestrę dętą The Keverns Band. Za nią w tle widniały dziesiątki masztów stojących w marinie jachcików. Rozsiedliśmy się dokładnie naprzeciw sceny, Patrycja z mikrofonem, ja z aparatem. Dopiero teraz zorientowaliśmy się jak śmiesznie wyglądamy. Tak się spieszyliśmy, żeby zaraz po pracy jeszcze zdążyć posłuchać ich występu, że nie zdążyliśmy się przebrać, więc dla niektórych może nawet stanowiliśmy większą atrakcję, niż sam zespól. Patrycja z pomarańczowym mikrofonem, wielkimi słuchawkami na głowie, w podwiniętych spodniach, zielonych kaloszach i wystających z nich podkolanówkach w tęczowe paski, a ja z aparatem, w wełnianej czapie na głowie, dość grubym i długim swetrze, krótkich spodenkach, tylko w sandałach i z glonami na gołych nogach…
Tak czy inaczej zespól grał świetnie, sceneria była malownicza, i z koncertu wróciliśmy z nagraniem i fajnymi fotkami. Odstawiliśmy Soterię na kotwicę i wieczorem wybraliśmy się całą załogą do bardzo klimatycznej knajpki – Chain Locker. Choć nazwa wskazuje na zazwyczaj bardzo niemile, brudne i mało atrakcyjne pomieszczenie na żaglowcu, w którym gromadzony jest często utytłany błotem i wodorostami łańcuch kotwiczny, wnętrza knajpki urządzone są z wielkim smakiem. Na ścianach i pod sufitem wiszą obrazy, liny powiązane w rozmaite węzły, sieci, historyczne flagi, fragmenty wyposażenia dawnych żaglowców, można znaleźć też ryciny przedstawiające bitwy morskie, etapy budowy drewnianych statków, stare zdjęcia itp. W pomieszczeniach panuje półmrok i gwar portowej tawerny.
Z pewnością jest to miejsce do którego spokojnie można przyjść bez towarzystwa, napić się dobrego piwa kontemplując wystrój wnętrz i przenieść się do epoki, kiedy jeszcze statki parowe nie zagrażały potędze żaglowców, portowe uliczki oświetlane były płonącymi pochodniami, a na kei panował zapach ryb, przypraw, owoców, drewnianych kadłubów, konopnych lin i lnianych żagli.
15 maja 2006
O 0600 zajadamy śniadanko na pokładzie przy kei. Czekamy aż odsłoni się dno. Zanim rozpoczęliśmy prace przyjechał Norman,
kolega Marka. Chłopaki zamieniają się miejscami, bo Mark nagle musi wracać do pracy, a Norman ma sporo wolnego czasu. Lecz to nie koniec zmian na dziś! Adam, pierwszy oficer, zwolnił się z pracy i rozstaje się z nami.
Jest bardzo enigmatyczny, prawdopodobnie dostał lepszą propozycję pracy. Razem z Adamem w okolice Londynu zdecydowała się zabrać także Jenny, która właśnie odebrała telefon z zaproszeniem na rozmowę o pracę w BBC... Po tych przetasowaniach zabraliśmy się do pracy w szóstkę.
Muzyka z pokładu, tańce i śpiewy na rusztowaniach, dobre nastroje i kupa śmiechu, ale robota do przodu. Tak można w skrócie opisać ten dzień.
Wieczorem skorzystaliśmy z zaproszenia Bena i we trojkę zrobiliśmy sobie „wypad na miasto”, by poznać jak bawią się Anglicy. Szczerze mówiąc głośna muzyka w klubach i zabawa kontrolowana przez „security”, to nie są rzeczy, których nam brakuje. Za to w drodze powrotnej na jacht postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę pontonem po zatoce, która w ciszy i blasku księżyca utuliła do snu kilkadziesiąt jachtów kołyszących się delikatnie przy bojach. Rozsypane po całej zatoce kolorowe boje wyznaczają miejsca „parkingowe”. Z silnikiem na najwolniejszych obrotach suniemy powoli po gładkiej tafli wody pomiędzy otaczającymi nas jachtami. Każdy z nich jest inny! Od małych drewnianych łodzi rybackich z żaglem, poprzez różnej wielkości jachty z plastiku, na większych stalowych jednostkach skończywszy. Otaczająca nas noc, cisza, blask księżyca na niebie, jego odbicie w tafli wody i leciutko unoszące się wokół jachciki wprawiły nas w taki nastrój, że postanowiliśmy wyłączyć silnik i, by nie zakłócać tej ciszy, śmiejąc się sami z siebie, powiosłowaliśmy na Soterię.
16 maja 2006
17 maja 2006
Jesteśmy ubrani w sztormiaki, kalosze oraz szelki bezpieczeństwa zintegrowane z samopompującą kamizelką asekuracyjną. Szczególnie w takich warunkach trzeba pamiętać o zasadzie: jedna ręka dla Ciebie, jedna ręka dla jachtu. [Gdy obie ręce masz zajęte pracą, wepnij linkę z karabinkiem w stały element jachtu, nie pozwól, by zmyla Cię fala].
W nastrojowych wnętrzach drewnianego jachtu, gdy na zewnątrz szalał wiatr i deszcz, delikatny dźwięk fletu brzmiał jeszcze piękniej, niż zwykle. Tylko ociekające deszczem sztormiaki i suszące się wszędzie ubrania przypominały nam gdzie jesteśmy. Na noc założyliśmy dodatkowe cumy, żeby spać spokojniej. Wichura nie odpuszcza…